Islandia - dzień 7, ostatni.
Wypływamy na ocean w poszukiwaniu wodnych gigantów.
No i nastał ostatni dzień naszej islandzkiej przygody. Nawet nie wiemy kiedy minął cały tydzień, wypełniony mnóstwem wrażeń i atrakcji. Ale to jeszcze nie koniec. Wylot mamy dopiero późnym wieczorem, więc cała sobota przed nami. Jedyne co, to do godziny 11 musimy opuścić hotelowe pokoje. Bagaże zostają w hotelu, w przechowali, by nie włóczyć się z nimi po mieście. Na dzień dzisiejszy mamy zaplanowaną niezwykłą atrakcję. Wypłyniemy na otwarte wody Oceanu Atlantyckiego w poszukiwaniu najprawdziwszych wielorybów!
By się dostać szybko do portu, idziemy na przystanek autobusowy. Tym miejskim środkiem komunikacji zbiorowej dojeżdżamy do centrum, tuż pod znany nam Dom Premiera. Tak nawiasem mówiąc, autobusy i samoloty to jedyny środek komunikacji publicznej na wyspie. Nie spotkamy tu metra, tramwajów, czy trolejbusów. Na całym terytorium Islandii nie ma również pociągów. Między większymi miastami odbywają się jedynie regularne loty, które realizują narodowe linie lotnicze Icelandair. A po aglomeracji stołecznej mamy jeszcze do wyboru autobusy. I to by było na tyle. Oczywiście możemy również wypożyczyć samochód, ale to już inna historia.
Spod Domu Premiera mamy dosłownie kilkuminutowy spacer do portu. Przechodzimy koło hali targowej Bolabankinn Kolaportinu, która pomimo dzisiejszego święta narodowego jest otwarta. To właśnie 17 czerwca 1944 roku powstała Republika Islandii, co pozwoliło na ostateczne zerwanie z duńskim zwierzchnictwem. Z racji, że mamy zapas czasu, postanawiamy odwiedzić to centrum handlowe. Wewnątrz znajdują się stoiska z odzieżą, zabawkami, kosmetykami i wieloma innymi, mniej lub bardziej potrzebnymi do życia rzeczami. Ale jest również część, w której sprzedawana jest żywność, głównie pieczywo i ryby. To właśnie te stoiska interesują nas najbardziej. A co najważniejsze, nic nie musimy kupować w ciemno, bo niemal wszystkiego można wcześniej spróbować. Decydujemy się na zakup pysznego, marynowanego łososia oraz... Rúgbrauð, czyli chleba lawowego. Mamy nadzieję, że będzie tak samo dobry, jak ten 👉w Dimmuborgir. Był również fermentowany rekin, jednak zabrakło nam odwagi, by spróbować tego islandzkiego specjału, zwłaszcza, że za chwilę będzie bujać na oceanie. Strach się bać reakcji żołądka po takiej śmierdzącej rybie. Idziemy do portu.
WIELORYBY
Port w Reykjaviku znajduje się tuż za szklanym budynkiem Harpy. Pierwszym, co zwraca naszą uwagę jest rzeźba dwóch rybaków. To Hotft Til Hafs, co na polski tłumaczy się jako "Patrząc na morze". Odsłonięty w 1997 roku pomnik autorstwa Ingi P. Gislasoney, ma przypominać Islandczykom o rybakach, którym w dużej mierze zawdzięczają swój dobrobyt. Sektor rybny to do niedawna główna gałąź islandzkiej gospodarki. W ostatnich latach wyprzedziła go jednak turystyka.
W porcie czeka już na nas statek, na którym spędzimy najbliższych kilka godzin. Wchodzimy szybciutko na pokład, zakładamy ciepłe i wodoodporne kombinezony, i czekamy na wypłynięcie. Ufff, jak w nich gorąco, zwłaszcza, że dzisiaj jest dość ciepło na zewnątrz. Póki co trzeba się rozpiąć, zobaczymy jak będzie na oceanie.
Odbijamy od brzegu i koło szklanego budynku Harpy wypływamy z portu. Przed nami otwarte wody Oceanu Atlantyckiego. Morskie stworzenia - przybywamy 😁!
Za naszymi plecami zostają zabudowania Reykjaviku. W panoramie dominuje oczywiście najwyższy budynek w mieście, czyli Kościół Hallgrímura.
Kawałek już odpłynęliśmy od lądu, wypatrujemy wielorybów - może jakiś postanowił podpłynąć bliżej wyspy - aż tu nagle przed naszym statkiem ucieka... MASKONUR! Jest! W końcu udało się zobaczyć na żywo ten piękny symbol Islandii. I za chwilę kolejny, w locie. Cudowne zwierzęta i takie zabawne 😍. Zawsze nas śmieszy jak pokracznie uciekają, machając skrzydełkami i jednocześnie biegnąc po wodzie.
Dużo maskonurów widzieliśmy podczas 👉ptasiego safari, na jakie popłynęliśmy w Norwegii. Od tego czasu są one naszymi, a zwłaszcza Marty, ulubionymi ptakami 😁. Tak swoją drogą to bardzo ciekawe zwierzęta. Specjalne wyżłobienia na dziobie i dodatkowa kość w szczęce, umożliwiają im chwycenie w poprzek nawet 10 ryb! Często z taką właśnie zdobyczą są przedstawiane na obrazach, czy różnego rodzaju figurkach.
No dobra... maskonury są, nie ma jednak nadal olbrzymich morskich ssaków. Płyniemy dalej. Jak się okazuje nie jesteśmy sami na oceanie. Wokół nas wiele innych statków. A wszystkie mają za cel to samo... spotkać wieloryba.
Znajdujemy się coraz dalej od brzegów Islandii. Tu już cieszymy się, że mamy na sobie ciepłe kombinezony. Na pełnym oceanie jest znacznie chłodniej niż na lądzie i wieje silny wiatr. W pewnym momencie dostrzegamy na wodzie charakterystyczną fontannę. To może oznaczać tylko jedno... WIELORYB 🐋! Po chwili wynurza swój grzbiet, na którym wyraźnie zarysowuje się płetwa grzbietowa. Na końcu prezentuje w całej okazałości swoją potężną płetwę ogonową. To humbak, zwany również długopłetwcem oceanicznym. Dorosłe osobniki dorastają do 17 metrów długości i potrafią ważyć nawet 45 ton.
Choć humbakom, pod względem wielkości dużo brakuje do największego ssaka, jakim jest płetwal błękitny, który osiąga niemal 33 metry długości przy wadze sięgającej 150 ton 😲, to i tak spotkanie z takim osobnikiem robi niesamowite wrażenie. Naprawdę ogromne zwierzę! My, ludzie, możemy przy nim czuć się karzełkami.
Po chwili pojawia się kolejny i jeszcze jeden, i następny humbak. Każda fontanna na powierzchni wody zapowiada kolejne spotkanie z tym olbrzymim ssakiem. I za każdym razem cały pokład statku ogarnia fala zachwytu. Zewsząd słychać tylko ooo! i wow!
Co ciekawe u tych zwierząt, każdy osobnik posiada charakterystyczny dla siebie wzór na spodniej stronie płetwy ogonowej.
Choć nie da się ukryć, że całe show skradły wieloryby, wokół dostrzegamy też coraz więcej ptaków. Wśród nich dominują głuptaki, ale są również kolejne maskonury. Niekiedy przemykają przed nami także mewy.
Raz bliżej, raz dalej od naszego statku, co i rusz widać pojawiające się kolejne fontanny. Jeden z tych wielkich ssaków wynurzył się na tyle blisko nas, że najpierw wyraźnie usłyszeliśmy charakterystyczny świst wydychanego powietrza, a gdy spojrzeliśmy w stronę dźwięku okazało się, że wieloryb jest dosłownie kilka metrów od statku. Z tak bliskiej odległości dało się dostrzec wyraźnie jego otwory nosowe. To właśnie nimi wieloryb wyrzuca zużyte powietrze, tworząc przy tym kilkumetrowe fontanny.
Ale dzisiaj mamy szczęście! Pojawiło się całe mnóstwo wielorybów. Aż takiego spektaklu się nie spodziewaliśmy. Nawet nie marzyliśmy o takim 😃. Choć żaden z humbaków nie postanowił spektakularnie wyskoczyć z wody, jak to pokazują na filmach przyrodniczych, to i tak, to co widzieliśmy w zupełności nas zadowala. Na koniec dostrzegamy jeszcze innego przedstawiciela morskich ssaków. To płetwal karłowaty, mniejszy kuzyn największego znanego zwierzęcia, jakie kiedykolwiek żyło na Ziemi. Jest również mniejszy od humbaków, bo osiąga maksymalnie "zaledwie" 8,8 metra długości, przy wadze przekraczającej 2,5 tony.
Czas naszego rejsu dobiega końca. Ostatni wieloryb macha nam ogromną płetwą na pożegnanie. Kapitan robi zwrot i ruszamy w drogę powrotną ku brzegom Islandii. Odpłynęliśmy jakieś 12 kilometrów od lądu, więc tyle samo musimy teraz pokonać, by tam wrócić.
Islandia to doskonały kraj na wypłynięcie w poszukiwaniu wielorybów. Rejsy organizowane są z Reykjaviku, skąd my płyniemy, oraz z położonego na północy wyspy, Húsavíku. Dzięki licznym rzekom, które z topniejących lodowców transportują do wód opływających wyspę mnóstwo planktonu, a także dzięki specyficznemu układowi ciepłych i zimnych prądów morskich, w których plankton ten może się rozwijać, okolice Islandii są chętnie odwiedzane przez wieloryby. Mają tu po prostu wystarczającą ilość pożywienia.
Choć to koniec rejsu, wracamy bardzo radośni i zadowoleni 😀. Spotkaliśmy maskonury, których tak poszukiwaliśmy podczas całego objazdu. Były również głuptaki, ale przede wszystkim 🐋 WIELORYBY 🐋❗❗❗
Po około godzinie rejsu powrotnego zaczynają wyraźnie zarysowywać się kształty budynków w Reykjaviku. Rozpoznajemy wieżowce znajdujące się wzdłuż nabrzeża. To koło nich znajduje się słynna stalowa łódź Sólfarið. Między budynkami dostrzegamy charakterystyczną kopułę Perlanu. Największy w całym krajobrazie jest jednak Kościół Hallgrímura. Wszystkie te miejsca odwiedziliśmy 👉w takcie zwiedzania islandzkiej stolicy.
Niebawem pojawia się również szklana Harpa, a to oznacza, że nieuchronnie zbliżamy się do portu. Tu kończy się nasz cudowny rejs. Zdejmujemy nieocenione kombinezony i opuszczamy pokład statku.
Jeszcze na pokładzie możemy zapoznać się z całym przekrojem zwierząt występujących w tych wodach. My dzisiaj widzieliśmy te dwa największe z nich.
Koniec rejsu nie oznacza jednak końca przewidzianych na dzisiaj atrakcji.
LOT NAD ISLANDIĄ
Szybkim krokiem udajemy się na najbardziej wysuniętą na północ część portu, gdzie swoją siedzibę ma FlyOver Iceland. Brzmi ciekawie 😏.
Na miejsce przybywamy idealnie kilka minut przed godziną wejścia. Zakupujemy bilety wstępu, które jednak do najtańszych nie należą. Niemal 11 000 koron islandzkich za dwa normalne bilety, to w przeliczeniu na złotówki niemal 170 złotych za osobę. Ale co tam... nie wiadomo czy jeszcze kiedyś będzie nam dane tu wrócić 😁. A podobno jest to atrakcja jedyna w swoim rodzaju.
Punktualnie o 16:30 ustawiamy się w wyznaczonych miejscach i według ściśle określonej kolejności ruszamy na przygodę! Najpierw wita nas islandzki gawędziarz, który przy ognisku opowiada o historii Islandii i jej mieszkańcach. Nie znajdziemy tu oczywiście prawdziwego ognia, gdyż wszystko jest przedstawione w formie multimedialnej.
Po kilku minutach przechodzimy do kolejnego pomieszczenia. Tu wita nas stary, islandzki troll, zwany SúVitrą. Opowiada o islandzkich żywiołach i sile Islandczyków, którzy potrafią się z nimi zmierzyć.
No i w końcu przechodzimy do trzeciego pomieszczenia. Na ten moment właśnie czekaliśmy! Przed wejściem jeszcze krótki instruktaż, by wszystko przebiegło bezpiecznie i ruszamy. Duża sala, do której weszliśmy, wygląda trochę jak balkon w teatrze. Z jednej strony barierka, z drugiej krzesełka. Te jednak nie są takie zwyczajne. Bardziej przypominają krzesełka z wesołego miasteczka, niż z teatru. Wszystkie bagaże lądują w specjalnym pojemniku pod krzesłem, my siadamy wygodnie i zapinamy się pasami. Jeszcze kontrola ze strony obsługi, czy wszystko jest prawidłowo i... startujemy w lot nad Islandią!
Barierka opada, podłoga znika, nas wysuwa do przodu i na ogromnym ekranie otaczającym nas niemal dookoła pojawiają się widoki. Czujemy się jakbyśmy lecieli paralotnią. Mijamy pola, łąki, rzeki, nad którymi podnosimy nogi, by nie zahaczyć o wodę 😂. Zbliżamy się na wyciągnięcie ręki do wodospadów, wznosimy się ponad ośnieżone szczyty, przelatujemy przez dziurę w skale, w której cudem udaje nam się zmieścić... niesamowite i trudne do opisania wrażenie. Po prostu COŚ PIĘKNEGO ❗❗❗ Gdy znajdujemy się nad kwitnącymi łąkami, w powietrzu czujemy zapach kwiatów. Gdy mijamy pole lawowe, wokół unosi się charakterystyczny jego zapach. A gdy zbliżamy się do wodospadu, czujemy bryzę, jaką powoduje spadająca z impetem woda. Za każdym razem jak zmieniamy kierunek lotu, to odczuwamy przeciążenia - wszystko jak podczas najprawdziwszego lotu.
Cały ten niesamowity seans trwa około 10 minut. Choć jesteśmy po objeździe wyspy dookoła, podczas lotu zajrzeliśmy do wielu nowych miejsc. Większość zaprezentowanych widoków pochodzi z Interioru wyspy, czyli terenów często nieskalanych ludzką ręką, ale też bardzo trudno dostępnych. Może się powtórzymy, ale to było naprawdę coś pięknego! Niesamowita wycieczka bez ruszania się z krzesła 😁.
Ostatecznie "lądujemy" szczęśliwie z powrotem w sali. Wraca podłoga, podnosi się barierka, a my możemy się rozpiąć i opuścić salę... choć z niechęcią. Na koniec oglądamy mapę, na której opisane zostały wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy przed chwilą.
Wizytę we FlyOver Iceland kończymy w sklepiku, gdzie możemy na własne oczy ujrzeć SúVitrę. To właśnie ten troll opowiadał nam o Islandii.
Pełni wrażeń i niezapomnianych widoków opuszczamy FlyOver Iceland. To była bardzo dobra decyzja, by tu przyjść! Wzdłuż portowego nabrzeża wracamy w kierunku Harpy. To taki znak rozpoznawczy tutaj 😁. Po drodze odwiedzamy jedną z nadmorskich restauracji, by zjeść ciepły obiad. A skoro jesteśmy nad wodą, i to tą największą, bo nad oceanem, postanawiamy zjeść rybę. Fisch and chips, jako tradycyjne, islandzkie danie będzie doskonałym wyborem na zakończenie całej wycieczki.
Do hotelu wracamy spacerkiem znanymi nam uliczkami Reykjaviku. Tyle razy tu spacerowaliśmy wieczorami w ostatnich dniach. Po drodze odwiedzamy jeszcze sklepy z pamiątkami. W jednym z nich stajemy twarzą w twarz z Grylą. To olbrzymka, która niegrzeczne dzieci gotuje w dużym garze... taka nasza Baba Jaga.
W drodze do hotelu mijamy niewielką budkę z hot-dogami. Choć niepozorna, jest bardzo znana nie tylko w Reykjaviku, ale i w całej Islandii. A wszystko za sprawą amerykańskiego prezydenta Billa Clintona, który podczas pobytu w islandzkiej stolicy w 2004 roku, właśnie tu kupił hot-doga z musztardą. Jak widać sława miejsca jeszcze nie przeminęła, bo nadal ustawia się tu kolejka chętnych, pomimo, że Bill Clinton od wielu lat nie jest już prezydentem USA.
Wracamy do hotelu, w którym mamy jeszcze trochę czasu, by się odświeżyć i przebrać. Przygotowujemy również do lotu nasze walizki i niebawem wsiadamy do autokaru, którym wracamy tam, gdzie tydzień temu wszystko się zaczęło. Jedziemy na międzynarodowe lotnisko w Keflaviku.
POWRÓT DO DOMU
Po około godzinie drogi wzdłuż wybrzeża Zatoki Faxa dojeżdżamy pod budynek lotniska. Tu naszą uwagę zwraca stojąca przed terminalem rzeźba. To Jet Nest, instalacja zaprojektowana przez Magnúsa Tómassona. To drugie jego dzieło, które spotykamy na naszej trasie. Pierwszym był Pomnik Nieznanego Biurokraty przed stołecznym ratuszem. Rzeźba ukazuje stalowe jajo, z którego wykluwa się... odrzutowiec. To, co wystaje z jaja, to skrzydło samolotu. Całość umieszczona jest na islandzkiej skale wulkanicznej. Co by nie mówić, lotnisko to chyba najlepsze miejsce na to dzieło.
Międzynarodowy Port Lotniczy w Keflaviku nosi imię Leifa Erikssona, wikinga, który odkrył Amerykę na niemal pięć wieków przed Krzysztofem Kolumbem. Jego pomnik widzieliśmy już przed Kościołem Hallgrímura w Reykjaviku.
Przyszedł wreszcie czas na odprawę i wejście do samolotu. Ten czeka już na nas na płycie lotniska. Choć wcale tego nie widać, zbliża się północ, a to czas naszego wylotu. Żegnaj piękna Islandio!
Do Polski przylatujemy około godziny 6 rano po niespełna 4 godzinach lotu. Musieliśmy doliczyć jeszcze dwie godziny różnicy czasu. Odbieramy bagaże, które wyładowane z samolotu zostają z dużym opóźnieniem, i czym prędzej idziemy na stację Szybkiej Kolei Miejskiej S2. Nią dojeżdżamy do dworca kolejowego Warszawa Gdańska, skąd pociągiem wracamy do Poznania. Na miejscu meldujemy się w samo południe. Po długim i pełnym wrażeń dniu wczorajszym oraz nocy spędzonej w samolocie możemy wreszcie odpocząć we własnym domu. Jak mówi stare, polskie przysłowie - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej 😉.
Cały miniony tydzień to piękny czas, który na długo zostanie w naszej pamięci. Przejechaliśmy po wyspie 2000 kilometrów, w czasie których widzieliśmy wiele wspaniałych cudów natury. Odwiedziliśmy zupełnie inny świat, w którym nie dominują ludzie i rzeczy stworzone ich ręką, a przyroda. Na Islandii to ona odgrywa główną rolę, przepiękną rolę. Nadal dzika i surowa, nieposkromiona przez człowieka. Oby taka została jak najdłużej. Tą wycieczką spełniliśmy kolejne nasze marzenie 😊. A wszystkie te piękne chwile spędzone na Islandii przypominać nam będzie niewątpliwie para... maskonurów. A jakżeby inaczej 😁.
POZDRAWIAMY☺