poniedziałek, 12 czerwca 2023

Z Akureyri do Egilsstaðir (Islandia)

Islandia - dzień 2. 
Wodospady, wulkany i wrzące błota, czyli w drodze na wschodnie wybrzeże.

Drugi dzień pobytu na Islandii wita nas bardzo słonecznie. Choć po niebie przemykają delikatne chmurki, nie powodują one w nas żadnych obaw co do deszczu. Oby taka sytuacja utrzymała się do samego wieczora.
Znajdujemy się aktualnie na północy wyspy, nieopodal miasta Akureyri. Nasz hotel położony jest malowniczo nad fiordem Eyjafjörður. Po 👉wczorajszym wieczornym spacerze mamy ochotę zobaczyć jak okolica wygląda o poranku. Z tego też powodu, po śniadaniu, szybko opuszczamy nasz pokój i wymeldowujemy się z hotelu, by przed odjazdem autokaru mieć jeszcze chwilę na kontemplację widoków.




Opuszczamy to niezwykle piękne miejsce i w towarzystwie kolejnych islandzkich krajobrazów ruszamy w dalszą drogę. Dzisiaj wzdłuż północnych wybrzeży wyspy dojedziemy na jej wschodnie krańce do miejscowości Egilsstadir (Egilsstaðir). A po drodze zrobimy kilka przystanków, by poznać kolejne atrakcje Islandii.


WODOSPAD GODAFOSS


Pierwszą przerwę mamy po około 40 kilometrach, w okolicy miejscowości Fossholl. Tu znajduje się jeden z najpotężniejszych i zarazem najpiękniejszych wodospadów na Islandii. Zatrzymujemy się na parkingu zlokalizowanym w sąsiedztwie rzeki Skjálfandafljótskad i wzdłuż bystro płynących jej wód podchodzimy do wodospadu. 


Wodospad Godafoss (Goðafoss) swoim kształtem przypomina podkowę. Jego szerokość wynosi 30 metrów, a woda spada z wysokości 12 metrów. W tłumaczeniu znaczy tyle, co wodospad bogów. I chyba nic nie trzeba dodawać, wystarczy popatrzeć na masy spływającej wody.






Zostawiamy za naszymi plecami potężną kaskadę i zgodnie z prądem rzeki przechodzimy na most przerzucony nad wodami rzeki Skjálfandafljót. Z tej perspektywy możemy zobaczyć całe koryto rzeczne, jak wyżłobione zostało przez Matkę Naturę w skale. Niezwykła siła!




JEZIORO MYVATN


Wracamy do autokaru, by ruszyć do kolejnego miejsca. Już czeka na nas Jezioro Mývatn, czwarte pod względem wielkości jezioro Islandii. Jego nazwę tłumaczy się jako "jezioro muszek", co stanowi nawiązanie do licznie występujących tu owadów. Podobno są bardzo natarczywe i wlatują dosłownie wszędzie. Często można tu spotkać ludzi spacerujących w moskitierach.


Jezioro Mývatn ma około 38 kilometrów kwadratowych powierzchni. Powstało na terenie niezwykle aktywnym sejsmicznie. Wiele tu gorących źródeł i czynnych wulkanów. Widać to wokół, bo gdzie nie spojrzeć wystaje jakiś krater, a całą okolicę pokrywa wulkaniczna lawa. Ale to właśnie dzięki aktywności wulkanów zawdzięcza ono swoje istnienie. Idziemy na krótki spacer, podczas którego wejdziemy na kilka punktów widokowych. Jak to często nad wodą bywa, wieje wiatr. Tu jednak jest on tak silny, że dosłownie chce nam urwać głowę. To kolejna, niezwykle charakterystyczna przypadłość na Islandii. Tu wiatry wieją wciąż i potrafią być niezwykle porywiste!


Na naszej trasie pojawiają się owce islandzkie. Należą one do grupy owiec północnoeuropejskich, jednak są znacznie większe od pozostałych ras należących do tej grupy. Na wyspę sprowadzili je Wikingowie już w IX lub X wieku. Jest to owca o niezwykle grubej wełnie, dzięki czemu jest bardzo odporna na zimno. Zwierzęta te cały rok spędzają na zewnątrz. Z ich wełny Islandczycy robią ciepłe swetry, czapki, rękawiczki, krótko mówiąc wszystko to, co pomoże przetrwać ludziom zimę. Mówi się, że owiec na wyspie jest więcej niż ludzi. I chyba nie ma w tym przesady, bo faktycznie spotykamy je na każdym kroku, a ludzi nigdzie nie widać 😁.



Owce islandzkie to bardzo powszechny widok na wyspie. Spotykamy je co chwila na naszej trasie, jak wypasają się wszędzie tam, gdzie znajduje się choćby kawałek zielonej trawy. Potrafią również wchodzić na drogi, co niekiedy stwarza niebezpieczne sytuacje.






Tak sobie wędrujemy między kraterami, podziwiamy piękne widoki, oglądamy owce, i nawet zapomnieliśmy o muszkach. Jak się okazuje to nie my zapomnieliśmy o nich, tylko ich po prostu dzisiaj tu nie ma. Czyżby wiatr był za silny i przewiał nam wszystkie owady 😁. Tego nie wiemy, niemniej nie tęsknimy za uciążliwymi stworzeniami.



Idziemy w kierunku widocznych, białych zabudowań osady Skútustaðir. Tam czeka już na nas autokar, którym za chwilę ruszymy w dalszą drogę.



Jedziemy dalej na wschód, na kolejne spotkanie z wulkaniczną aktywnością.


DIMMUBORGIR, CZYLI POLE ZASTYGŁEJ LAWY


Kolejny przystanek to Dimmuborgir Lava Field, czyli pole zastygłej lawy. To niemal labirynty utworzone przez lawę. A jak te wszystkie skały powstały, doskonale obrazują grafiki przedstawione na tablicy informacyjnej. Idziemy na spacer wśród zastygłej na powierzchni ziemi magmy. Tu przypomina nam się 👉Park Narodowy Timanfaya na Lanzarote. Tam jednak krajobraz był dużo bardziej księżycowy.


Z daleka dostrzegamy bardzo ciekawą formację skalną. W lawie powstał otwór, wyglądający jak okno. To przecież najprawdziwszy okiennik 😁, jakie znamy z polskiej 👉Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej.




Lawa to jednak nie jest martwe środowisko. Wszędzie wokół porosło już wiele krzewów i innych drobniejszych roślin. Nowe życie na spalonej niegdyś i zalanej wrzącą magmą ziemi.





Na niewielkim wzniesieniu nad polem zastygłej lawy znajduje się restauracja, w której robimy krótką przerwę na ciepły posiłek. Choć jest bardzo słonecznie i ciepło jak na Islandię, temperatura tutaj rzadko przekracza 20 stopni Celsjusza. Dodatkowo odczucie zimna potęguje silny wiatr. Przyda się cieplutka zupa. A do niej mamy okazję spróbować... lawowego chleba - Rúgbrauð. Nie powstaje on oczywiście z lawy 😅, tylko normalnie z mąki. Cała jego tajemnica tkwi w wypiekaniu w gorącej lawie. Choć prawidłowo należałoby powiedzieć gotowaniu, bo naczynia z ciastem umieszczane są w dołach, w sąsiedztwie gorących źródeł, koło których temperatura ziemi osiąga 100 stopni Celsjusza. W smaku jest... pyszny, taki delikatnie słodki 😋.


Koło restauracji znajduje się jeszcze bardzo ciekawy punkt widokowy, z którego możemy spojrzeć na całe pole zastygłej lawy.



Krajobraz po zachodniej stronie wypełniają wody Jeziora Mývatn. A daleko na horyzoncie ośnieżone ciągle szczyty gór. Tu lawa, tam śnieg... czyli Islandia w pigułce - wyspa ognia i lodu.




Na północnym-wschodzie dostrzegamy dymiące miejsca. To kolejna oznaka aktywności geotermalnej na tym terenie, w kierunku której będziemy teraz jechać.



Z pól zastygłej lawy jedziemy w kierunku pola wrzącego błota. Po drodze mijamy widoczne z daleka dymy. To jedna z licznych na Islandii elektrowni geotermalnych. To najistotniejsze źródło energii na wyspie. Naturalne złoża wykorzystuje się do ogrzewania domów, podgrzewania wody, czy właśnie produkcji prądu. Są miejsca, zwłaszcza tutaj na północy kraju, gdzie ciepła woda z podziemi jest transportowana rurami bezpośrednio do domowych kranów. Łatwo ją poznać po charakterystycznym zapachu zgniłych jaj spod prysznica 😁. To naturalnie występujący w tych wodach siarkowodór. Dokładnie taką myliśmy się wczoraj wieczorem w hotelu.


WRZĄCE BŁOTA i WULKAN KRAFLA


Dojeżdżamy do Hverir, czyli pola wrzącego błota. Na naszej trasie widzieliśmy już gorące źródła wody, dzisiaj przyszedł czas na błotko. Nasz autokar stanął w odległości około 200 metrów od wrzących oczek błotnych i już wyczuwalny jest aromat siarkowodoru. Im bliżej podchodzimy, tym jego woń staje się tylko silniejsza.


Trasa poprowadzona między wrzącymi błotami jest ściśle wygrodzona. To cały czas aktywny sejsmicznie teren. Nieopodal znajduje się czynny wulkan Krafla, którego ostatnia erupcja miała miejsce w 1984 roku.



Wszędzie wokół wszystko paruje, słychać dźwięk bulgoczącego błota, teren pokrywają żółtawe związki siarki. I ta nieodzowna woń siarkowodoru. Co gorsza, pojawiły się muszki, które miały być przy Jeziorze Mývatn.






Na koniec podchodzimy do kopca usypanego z kamieni, spod którego, z wnętrza ziemi, wydobywa się gorąca para. Temperatura jest tak ogromna, że ciężko nawet do niego podejść. Słychać tylko głośny szum. Coś na kształt naturalnego ogniska, tyle, że bez ognia.


Stając w wydobywającej się z podziemi parze, nie da się wytrzymać dłużej niż kilka sekund. Olbrzymia gorąc i okropny smród siarkowodoru!




Wracamy do autokaru. Skoro znajdujemy się tak blisko wulkanu Krafla, a co najważniejsze mamy cudowną, słoneczną pogodę, podjeżdżamy jeszcze do krateru. Krafla to tak naprawdę cały kompleks wulkaniczny, obejmujący swym zasięgiem kilka kraterów. My podjeżdżamy na ten usytuowany około 9 kilometrów na północ od błotnych pól, tuż za kolejną na naszej trasie elektrownią geotermalną.


Krater jest pamiątką po ogromnym wybuchu z 1 połowy XVIII wieku. Ma średnicę około 350 metrów. W jego wnętrzu powstało Jezioro Viti. W tle widoczny jest najwyższy wierzchołek wulkanu Krafla o wysokości 800 metrów nad poziomem morza. Wokół ponownie wyczuwalny jest siarkowodór, choć jego intensywność nie jest taka, jak przy wrzących błotach.



Zjeżdżamy z krateru wulkanu Krafla z powrotem do autostrady numer 1 i kontynuujemy przejazd w kierunku wschodnim. Z głównej drogi zjeżdżamy dopiero po koło 20 kilometrach, gdzie skręcamy w lewo, w kierunku północnym.


WODOSPADY DETTIFOSS i SELFOSS


Naszym celem jest najpotężniejszy wodospad w Europie, biorąc pod uwagę masę przepływającej wody. Dojeżdżamy na parking zachodni, skąd krótka wędrówka przez pola zastygłej lawy doprowadza nas nad próg wodospadu. Tak na prawdę mamy w zasięgu dwa wodospady: Dettifoss i Selfoss. Zaczniemy od tego pierwszego.



Widoczna z daleka ogromna masa wody, jaka przelewa się przez próg wodospadu Dettifoss wywołuje równie ogromną masę wodnej bryzy unoszącej się w powietrzu. Świecące dzisiaj słońce spowodowało, że naszym oczom ukazała się przepiękna tęcza.



Założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe, więc możemy spokojnie podejść na taras widokowy, usytuowany nad korytem rzeki Jökulsá á Fjöllum. Krótkie przejście przez wodną mgłę powoduje, że w mgnieniu oka stajemy się mokrzy. Oby kurtki przydawały się tylko w takich okolicznościach 😁. Z tej perspektywy widać ogrom spływającej wody. Średnio to 193 metry sześcienne wody na sekundę, choć wiadomo, że wartość ta zmniejsza się lub zwiększa, zależnie od pory roku i opadów deszczu.



Szerokość progu wodospadu Dettifoss to 100 metrów. Jego wysokość wynosi 45 metrów. Woda nie jest krystalicznie czysta, bo pochodzi z topniejących lodowców, przez co niesie ze sobą wszystko to, co wcześniej zabrał lód.



Zostawiamy potężny wodospad Dettifoss za plecami i wzdłuż płynącej wody idziemy w górę rzeki, w kierunku kolejnego progu wodnego.




Rzeka Jökulsá á Fjöllum doprowadza nas do wodospadu Selfoss. Tu woda spada z wysokości 10 metrów, więc znacznie niżej niż w Dettifoss, co nie zmienia faktu, że miejsce to ma również swój urok i piękno.



Z widokiem na wulkaniczne szczyty i drobną roślinność, która nieśmiało zaczyna porastać czarną, zastygłą lawę, wracamy na parking do autokaru.




Przed nami ostatni etap dzisiejszej podróży do położonego na wschodnim wybrzeżu miasta Egilsstaðir. Jednocześnie zjeżdżamy nieco na południe, oddalając się od położonych na północy fiordów. Krajobraz zmienia się na bardziej surowy i niedostępny.








MIASTO EGILSSTADIR i JEZIORO LAGARFLJOT


Dzień kończymy w hotelu w Egilsstaðir. Za nami kolejne ponad 300 kilometrów przejechanych przez Islandię. Podobnie jak miało to miejsce wczoraj, po obiadokolacji, udajemy się na spacer po okolicy. Co prawda nie jest tu już tak pięknie, malowniczo, jak nad fiordem Eyjafjörður, ale wodę mamy również. Niestety wieje dość silny i zimny wiatr, przez co musimy skrywać się w kurtkach.


Egilsstaðir to główne miasto wschodniej części Islandii. Zamieszkuje je zaledwie około 2500 mieszkańców. Jednak pamiętać należy, że wszystkich Islandczyków jest zaledwie 350 000, z czego zdecydowana większość mieszka w aglomeracji reykjawickiej, czyli w stolicy kraju i położonych w jej sąsiedztwie miasteczkach. Dużą atrakcją Egilsstaðir jest Jezioro Lagarfljót o powierzchni około 53 kilometrów kwadratowych i długości aż 25 kilometrów. To najdłuższe i trzecie pod względem powierzchni jezioro na wyspie. Według legendy zamieszkane jest przez potwora.  My jednak go nie ujrzeliśmy 😉. Jezioro słynie również z największych na Islandii kompleksów leśnych HallormsstaðurddkogarJest to o tyle ważne, że praktycznie w stu procentach drzewa zostały niegdyś wycięte na potrzeby opalania bani. Islandczycy bardzo lubią wygrzewać się w tego rodzaju saunach. Współcześnie dopiero odtwarza się lasy, przez co nie widzimy ich na naszej trasie.


Intensywnie wiejący wiatr zniechęcił nas do dłuższych spacerów. Zresztą godzina też już nie jest młoda. Wracamy do hotelu, by trochę odpocząć przed dniem jutrzejszym.
Nawet nie wiemy kiedy zrobiła się północ, a tu wciąż jasno i świeci słońce. Naprawdę można stracić rachubę czasu. Z okien dostrzegamy jeszcze jedną charakterystyczną dla Islandii rzecz. Mowa o szklarniach. Niestety surowy i zimny klimat oraz bardzo krótki okres wegetacyjny sprawia, że praktycznie nic nie wyrośnie pod gołym niebem. Większość warzyw i owoców jest tutaj sprowadzana z zagranicy. Jednak część uprawiają sami, właśnie w szklarniach. Ta tutaj jest malutka, na własne potrzeby, ale są również takie ogromne na skalę przemysłową. Jedną taką 👉mamy w planie odwiedzić przedostatniego dnia wycieczki. Co ważne, nie jest problemem ogrzanie takiej uprawy, bo ciepła geotermalnego mają pod dostatkiem.


Koniec atrakcji na dzisiaj. Zasłaniamy kotary w oknach, by wymusić ciemność w pokoju i kładziemy się spać. Jutro też jest dzień. Choć będzie dużo mniej chodzenia niż dzisiaj, 👉nie oznacza to, że będzie nudno.

POZDRAWIAMY

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz